Szkoła, jak żadna inna organizacja, szczególnie potrzebuje współpracy. Myślenie o tym, że można uczyć skutecznie, ograniczając się do potrzeb pracy w ramach swojego przedmiotu, jest błędem. Podobnie błędne jest myślenie, że szkołą można zarządzać jednoosobowo. Tu również potrzebne są zespół i współpraca. Optymalny jest model kierowania nazywany zarządzaniem partycypacyjnym.
Autor: Jarosław Kordziński
Trener, mediator, coach, tutor specjalizujący się w rozwijaniu kompetencji niezbędnych dla rozwoju. Od lat związany z systemem wspomagania zarówno jako osoba prowadząca państwową, później samorządową, ale również niepubliczną placówkę doskonalenia nauczycieli. Partner wielu projektów realizowanych zarówno przez centralne, jak i regionalne placówki doskonalenia nauczycieli. Uczestnik i współautor materiałów wypracowanych w ramach projektu „Przywództwo edukacyjne”, a także autor ramowego programu i współrealizator szkoleń z zakresu kształtowania postaw
Świat się zmienia. Na kształt rynku pracy oraz na sposób i miejsce wykonywania zadań zawodowych wpływają w coraz większym stopniu postęp technologiczny, cyfryzacja, globalizacja, zmiana środowiska, czy starzejące się społeczeństwo. Zmianie ulega zapotrzebowanie na określone umiejętności. Z tego względu jednym z podstawowych kierunków realizacji polityki oświatowej państwa w roku szkolnym 2021/2022 uczyniono wdrażanie Zintegrowanej Strategii Umiejętności.
Każdy rok szkolny to nowe wyzwanie – zarówno dla dyrektora, nauczycieli, jak i uczniów. Kluczowym elementem poprzedzającym właściwe zaplanowanie wszystkich działań jest szczegółowa diagnoza potrzeb szkoły w szerokim ich rozumieniu.
Koniec roku szkolnego to tradycyjny okres podsumowań, pracy nad wspólną refleksją mającą pomóc nam stwierdzić, na ile to, co zaplanowaliśmy na początku, jeszcze podczas narad sierpniowych i pierwszych ustaleń wrześniowych, stało się faktem. To dobra strategia i właściwy punkt odniesienia – zastanawianie się nad tym, co z tego, co osiągnęliśmy, jest tym, co zakładaliśmy, że będzie docelowym rezultatem naszej pracy. Oznacza to, że nie ma podsumowań bez uprzedniego planowania.
Czas zamknięcia szkół z powodu koronawirusa oraz związana z tym konieczność weryfikacji treści i metod nauczania spowodowały, że znaczna część nauczycieli zaczęła się zastanawiać nad trafnością i zasadnością propozycji zwartych w podstawach programowych, nad konsekwencją uczenia wszystkiego, co proponują programy i podręczniki, nad rzeczywistą przydatnością oceniania i wreszcie nad tym, co na co dzień wydaje się oczywiste, ale w czasach edukacji zdalnej jest prawdziwym wyzwaniem – w jaki sposób budować relacje z uczniami, żeby nie tylko chcieli się uczyć, ale też żeby dostrzegali w nauczycielu partnera dla swojego rozwoju.
Sytuacje konfliktowe w szkole najczęściej sprowadzają się do nadużycia presji słownej. Bywa, że konflikt ma wymiar bardzo przemocowy. Bywa też, że oscyluje dookoła manipulacji i pomówień, z reguły bazuje na poczuciu jakiejś strony, że jest lepsza od drugiej i może jej w związku z tym na różne sposoby naurągać – oceniając, pomawiając, osądzając czy po prostu wymuszając określone zachowania. Żadna z tych sytuacji nie jest dobra.
Indywidualizacja to nie czczy wymysł albo hasło firmujące nowe prądy w edukacji. To przede wszystkim wymóg prawny. Pomimo wyraźnych zaleceń w przepisach część nauczycieli ma problem z ich realizacją i powołuje się na przeszkody związane z liczebnością grup oraz brakiem czasu. Czy jest na to rozwiązanie?
Rozwój uczniów jest dla oświaty najistotniejszym zagadnieniem, a wiedza o jego przebiegu – kluczowa dla ich rodziców. Informowanie rodziców o tym, jakie są możliwości szkoły w zakresie wspierania rozwoju jej uczniów, odbywa się na kilku poziomach: od opinii o placówce poczynając, a na informowaniu o procesie rozwoju konkretnych wychowanków kończąc.
Dobro dziecka (ucznia) jest najważniejsze. Myślą tak nauczyciele, myślą tak rodzice, myślą tak wszyscy, którzy mają związek z edukacją. Problem polega na tym, że każdy równolegle myśli trochę o samym sobie i również owo mityczne „dobro dziecka” interpretuje po swojemu. Od wielu lat, a w ciągu ostatnich miesięcy w szczególności, obserwujemy istotny rosnący rozdźwięk pomiędzy tym, jak dobro ucznia/dziecka odczytują nauczyciele, a tym, co pod tym wyrażeniem rozumieją rodzice.
Osoby, które widziały film „Jak zostać królem”, doskonale zdają sobie sprawę z tego, z jakimi trudnościami borykał się król Jerzy VI Windsor. To właśnie sytuacja, kiedy poproszony o odczytanie kilku zdań podchodzi do mikrofonu na stadionie pełnym ludzi i świadom tego, że na jego słowa przy radioodbiornikach czekają kolejne setki tysięcy, jeśli nie miliony osób, sprawia, że nabiera powietrza i… nic nie może powiedzieć. To sytuacja, która dotyczy być może kogoś, kto czyta te słowa. Może mieliśmy okazję takie osoby obserwować. Na pewno wiemy, że opisane zjawisko do szczególnie przyjemnych nie należy.
Większość z nas ma na swoim koncie doświadczenie pokazujące nam granice naszej uległości wobec innych. O tym, że ulegliśmy mówi nam najczęściej to, że długo o tym myślimy.
Wchodzimy na śliski teren – na przestrzeń rynku, zachwalania towaru i sprzedaży. Wielu z nas bardzo tego nie lubi, szczególnie gdy kwestie marketingu, promocji, dostaw i klientów rozpatruje się w kontekście tak ważnego zagadnienia, jakim jest misja edukacyjna szkoły i oświatowe posłannictwo nauczycieli.